Bogusław Feliszek, 2009-05-28
"Ja protestuję!"

Ja protestuję!

Czy jesteś gotowy bronić swojego zdania? Do ostatniej kropli... zdrowego rozsądku? Naprawdę?

Jeżeli masz wyraziste poglądy i nie masz ochoty zmieniać swojej hierarchii wartości (Kto chce?), zapytaj siebie jak daleko jesteś w stanie się posunąć w obronie swojego zdania i prawa do jego swobodnego wyrażania. Czy będziesz zdecydowanie protestować, kiedy spotkasz się z próbą zamknięcia ust lub naruszenia bliskich Ci zasad?

Niewielu tzw. rozsądnych ludzi ucieka się w takich sytuacjach do publicznego protestu. Bardziej popularne są mniej radykalne formy wywierania nacisku. Czasem angażujemy się w publiczne debaty, kiedy czujemy, że nasze poglądy odbiegają od tzw. głównego nurtu. Z doświadczenia wiemy czym to się kończy - potrzebą publicznej demonstracji i obrony naszego punktu widzenia. Do upadłego lub do pierwszej krwi.

Co dzieje się, kiedy racjonalne argumenty nie skutkują? Jak daleko posuniesz się w obronie swoich praw?

Wydawało mi się, że doskonale znam odpowiedź na to pytanie, kiedy ostatnio doświadczyłem klasycznej próby zignorowania mojego zdania i lekceważenia prawa do dyskusji. Byłem gotowy bronić zdania publicznie i głośno. Byłem przekonany, że moje argumenty są oczywiste i niepodważalne. Byłem gotowy na najbardziej ekstremalną formę nieposłuszeństwa. Byłem gotowy zasilić szeregi największych rewolucjonistów świata. Tak mi się wydawało.

Przeoczyłem tylko jedną rzecz - siłę psychologii argumentacji. Moje osobiste emocje przegrały ze służbowym zdecydowaniem.

Siła solowego protestu

Wszystko zaczęło się, kiedy bezzasadnie odmówiono mi wstępu na spotkanie, na którym dyskutowano o ważnym społecznym problemie. Drobna grupka "krzykaczy" zdominowała debatę tłamsząc wolną i otwartą wymianę myśli. Tym, którzy się z nimi nie zgadzali przerywali, próbowali uciszyć lub ośmieszyć.

Nie tylko zdecydowanie sprzeciwiałem się ich poglądom, ale równie mocno odrzucałem przyjętą taktykę. Uznałem za niedopuszczalne próby manipulowania dyskusją. Nie mogłem się zgodzić na ciche przyzwolenie większości w tej sprawie. Byłem gotowy sam dać wyraz swojej dezaprobacie. Jak? Poprzez akt obywatelskiego nieposłuszeństwa.

Przygotowałem wstępny scenariusz wydarzeń zupełnie ignorując dalszy bieg wypadków.

Punktem kulminacyjnym był jeden rzeczowy argument, po którym doświadczyłem obezwładniającego (i bardzo przekonującego) pokazu siły - wszystko w wykonaniu młodej policjantki wyznaczonej do uporania się z moim solowym protestem.

Wystarczyło zgrabnie połączyć kilka metod perswazji. Przegrałem nie dlatego, że nie byłem gotowy iść do aresztu w obronie moich obywatelskich praw. Bynajmniej. To było w moim scenariuszu. Noc "na dołku" tylko dodałaby dramaturgii mojemu działaniu. Byłem na to przygotowany.

Kiedy przyjechała policja szybko oszacowałem ile czasu dwóch policjantów będzie potrzebować, aby mnie wynieść z sali narady. Chciałem tego. Chciałem zdjęcia na pierwszej stronie gazety. Chciałem przejść do historii.

Tak jak to widziałem na amerykańskich filmach i w telewizyjnych relacjach spod Rady Ministrów - spokojnie usiadłem na podłodze. Mój plan przewidywał, że już po pierwszym użyciu gazu obezwładniającego natychmiast zrywam się na równe nogi i karnie maszeruję do radiowozu. Tak jak Ty - pieprz lubię tylko jako przyprawę.

To, czego mi zabrakło to rozsądek. Jakże miało być inaczej, skoro wszystko, co zaplanowałem nie miało w sobie ani krzty zdrowego rozsądku. W końcu - chodziło o ekstremalną formę protestu.

Chcę być wysłuchany

Krótki apel o rozsądek z ust drobnej policjantki i mały zdecydowany krok w moją stroną postawiły mój protest w zdecydowanie nowym świetle.

Policjantka poprosiła mnie o wyjście z sali, którą "okupowałem" przez ostatnią godzinę. Przekonywała, że chodzi jej tylko o rozmowę.

Odpowiedziałem, że ani mi to głowie. Nie zamierzałem tak bez walki tracić twardego podłoża mojego protestu - jego jedynego w tym momencie uzasadnienia.

Jej krótka uwaga o zakłócaniu porządku obrad podgrzała - zgodnie z moją intencją - atmosferę i utwierdziła mnie w przekonaniu, że moje działanie ma jakiś sens.

"Niczego nie zakłócam," odparowałem. "Chodzi mi tylko o odrobinę rozsądku. Chcę być wysłuchany."

"No to wyjdźmy na zewnątrz i porozmawiajmy rozsądnie," odpowiedziała policjantka sensownie nawiązując do rozsądku.

Jak mogłem odrzucić tak rozsądną propozycję? To było takie logiczne. Jeżeli byłem rozsądny - a przecież tylko rozsądni ludzie prowadzą sensowne dyskusje - dlaczego nie miałbym wyjść na zewnątrz?

Zanim dokładniej wgłębiłem się w logiczną moc tej argumentacji doświadczyłem kolejnego argumentu z arsenału środków perswazji używanych przez policję. Policjantka bardzo wolno podniosła jedną dłoń i zaczęła uderzać o nią parą czarnych rękawiczek.

Tylko tyle - apel do rozsądku i kilka uderzeń skórzanymi rękawiczkami.

Argumentacja czarnych rękawiczek

W moim planie uwzględniłem przymusowe usunięcie z sali. Nie zastanawiałem się jednak jak to się zacznie. Kiedy zobaczyłem te czarne rękawiczki, błyskawicznie wyświetlił mi się krótki film, którego miałem był bohaterem.

Poddałem się bez oporu. Policjantka pokonała mnie. Moja determinacja wywietrzała. Nie byłem już odważnym kontestatorem. Tylko pokonanym dyskutantem, który przegrał poważną debatę po dwóch mistrzowskich posunięciach.

Jak pies z podkulonym ogonem opuściłem salę.

Uważam siebie za rozsądną osobę (Nie wszyscy się z tym zgadzają.) Jestem dumny ze swoich poglądów i zapału do dyskusji z oponentami. To był pierwszy z mojej strony akt nieposłuszeństwa. Wydawało mi się, że jestem przygotowany na WSZYSTKO.

Nie byłem przygotowany tylko na to, co jest moją mocną stroną - na zdrowy rozsądek.